niedziela, 6 sierpnia 2017

Rozdział 40: Mission...


Matt
Jedynie dwa dni po tym, gdy Charles wysłał mi tego sms’a z podejrzeniem, że jesteśmy braćmi, mogłem do niego iść. Pierwszego dnia po prostu było za późno na jego wyjście, a drugiego bodajże miał coś „bardzo ważnego” do zrobienia, więc postanowiłem uszanować jego decyzję i cierpliwie czekać. W sumie i tak długo nie czekałem, ale to możemy pominąć.
Standardowo, postanowiliśmy się spotkać nad jednym z mniejszych jezior, które już wcześniej odwiedzaliśmy. Było naprawdę bardzo spokojnym miejscem na przemyślenia, wypłynięcia łódką i świetnie nadawało się do rozmowy, takiej rodem z kryminału, która jest ważna i tajna. Czułem się wtedy jak jakiś James Bond, rozumiecie. Rozmowa wagi państwowej mogła być podsłuchiwana, ewentualnie można było zostać na niej postrzelonym! ...Wracając do istotniejszych rzeczy, przyszedłem wcześniej niż mój przyjaciel. I w sumie, sprawiło mi to przyjemność, bo zazwyczaj to ja się spóźniałem, przez co wśród naszej wspaniałej piątki ucierały się zakłady „Czy ten Matt przyjdzie na czas czy nie?”. Oczywiście, raz ich oszukałem i przyszedłem dziesięć minut przed umówionym spotkaniem na miejsce. Wspaniała była ich reakcja, gdy się dowiedzieli. Odegrałem się, hehe. Ale to nie koniec, o nie. W akcie zemsty za, słuchajcie, PRZYJŚCIE NA CZAS, napuścili na mnie wściekłe wiewiórki. Przyjaciele na medal, prawda? Przez nich mam  traumę, do cholery. Do rudych kit szczególnie, nie tylko u wiewiórek. U ludzi również, hyhy.
- Miło cię widzieć, stary. To, co widziałem, było porąbane. – Charles usiadł obok mnie na trawie, a po chwili odchylił głowę do tyłu. – Nie wiedziałem, że mamy powiązanie, no pewnie, podejrzewałem, ale kur...
- Hej, panie. – Przerwałem mu. – Może od początku, co? I dziwnie cię słyszeć prawie przeklinającego.
- Przepraszam – wymamrotał, po czym odchrząknął i wyprostował się. – Więc tak. Wieczorem miałem pójść do naszej pani dyrektor z domu dziecka, bo miała mi coś ważnego do przekazania. Z góry uznałem, że nie ma co zwlekać, pójdę od razu. Zapukałem kilka razy, ale nie odpowiadała, więc wiesz. Wszedłem. I co? Nie ma jej, więc poczekam. No więc, potem jakoś się tak stało, że zajrzałem do dokumentów, które były otwarte na jej laptopie. Tak z ciekawości. Ciekawość pierwszy stopień do piekła, dalej od kosmitów, wiem. – Przewrócił oczami. – No i potem, jak przewijałem strony, to ukazało się coś w stylu rodziców, tych prawdziwych. Czytam więc tę stronę. No i co? Olaboga, widzę jakąś nieznaną mi babkę i twojego ojca. Początkowo miałem takie „Co tu się święci?”, ale potem się zastanawiałem, skąd ona to miała! A no i skopiowałem to na swój telefon dla dowodu, plus zrobiłem zdjęcie ekranu, co jest mało profesjonalne, ale wydaje mi się, że jest wystarczające! A przynajmniej powinno...? – Wziął głęboki wdech.
Zmarszczyłem brwi, gdy chłopak podał mi urządzenie z niezbyt wyraźnym zdjęciem ekranu komputera. Westchnąłem. Mimo wszystko, mogłem zauważyć tylko wielki, czarny napis „BIOLOGICZNI RODZICE”, który przypominał jeden z neonów w „Piekle”. Gdyby chciał, jeszcze świeciłby oślepiająco tak samo, jak on. Swoją drogą, „Piekło” było klubem, który znajdował się głęboko pod ziemią. I nie, nie był utrzymany w czerwieni. Mogę w sumie powiedzieć, że jego oświetlenie było zazwyczaj zimne, fioletowe lub niebieskie. Ale na specjalne okazje, zmieniali je. Nie umiem określić na jakie, bo raz pojawiały się pomarańczowe, a raz różowe i tak dalej, jednak wyglądało to fajnie. Raz czy dwa zdarzyło się tam pójść, ale o tym opowie kto inny.
Wracając do tego, co się wtedy działo. Szatyn wszedł natychmiast do notatek w swoim telefonie. Uważnie przeczytałem wszystko od deski do deski, jakbym analizował każde słowo, które mogłoby zaważyć na prawdziwości tego wszystkiego. Nic nie zaważyło, co wtedy wydało mi się... dziwne, głupie. Może nie są to zbyt kreatywne słowa na to, co sądziłem i czułem, ale te mi na chwilę obecną przychodzą do głowy.
- Cholera, to wszystko? Czy na pewno to wszystko? – Popatrzyłem na niego z ciekawością, ale i z... obawą. Co, jeśli jednak się nie pomylił? Dlaczego mój tata go oddał? Miałem tyle pytań, a tak mało odpowiedzi wydawało się być racjonalnymi.
- Nie, to nie wszystko. Reszty nie udało mi się przekopiować, bo już przyszła. – Zacisnął usta w wąską linię. – Co o tym sądzisz?
- Dla mnie, wypadałoby zajrzeć do akt. Akta chyba są ważniejsze. Wiesz, gdzie je trzymają? – zapytałem.
Charles parsknął śmiechem.
- Brzmi jakby to chodziło o człowieka, a nie dokumenty. Tak, wiem gdzie je trzymają. Myślisz, że włamanie jest dobrym pomysłem? Wiesz, ja to tam bym poleciał nawet do kosmitów, żeby dowiedzieć się prawdy, ale nie jesteśmy jak ten z Mission Impossible lub Lucy...
- Musimy zdecydować. Krótka odpowiedź: tak czy nie?

                                                                       ~~~
Uzbrojeni w krótkofalówki, liny (nie wiem, po co one były, tak naprawdę, ale mój drogi przyjaciel powiedział, że zawsze się przydają), latarki i scyzoryki, około godziny pierwszej w nocy udaliśmy się do archiwum, znajdującego się na poddaszu. Wtedy nie miało być dyrektorki, plus Eliott zostawił mi wóz, a Charles wcześniej załatwił sobie zgodę na pójście do mnie, więc w razie czego mogliśmy profesjonalnie uciec. Jak coś, byłoby na Eliotta. To  jego wóz, hehe.
- Masz, załóż jeszcze to. – Wyszeptał, gdy dostaliśmy się tam, gdzie chcieliśmy. Podał mi kominiarkę, a ja popatrzyłem na niego jak na idiotę.
- Serio? Kominiarki? Co my, napad robimy? Poważnie, stary?
- To poważna misja, okej?! – Niemal krzyknął, przez co odruchowo zasłoniłem mu usta dłonią. Strącił ją dopiero po chwili. – Dzięki. Zawsze mogę na ciebie liczyć.
Mrugnąłem do niego, po czym udaliśmy się w głąb pomieszczenia. Trafne okazało się zabranie latarek, które ułatwiały nam życie. Nie widzę nas bez nich, wtedy cała akcja zakończyłaby się uderzeniem głową w jedną szafek lub w siebie. To oczywiście najbardziej delikatny scenariusz. Najgorszym byłoby przewrócenie którejś z półek, co skutkowałoby zwróceniem na siebie uwagi. A nie o to tutaj chodziło.
- Czarna mamba do wysokiego drzewa, czarna mamba do wysokiego drzewa. – Usłyszałem głos dochodzący z krótkofalówki.Cholera, nie minęło jeszcze dziesięć minut!
- Odbiór. Znalazłeś coś, że mnie dekoncentrujesz w szukaniu? – zapytałem.
- Nie, ale chcę cię powkurzać, hehehe. To robią przyjaciele na misji, która zależy na życiu jednego z nich. Można to zaliczać do czarnego humoru? Takiego centralnie przed śmiercią. Wiesz, gdybym...
- Zamknij się! To miała być poważna misja, a... – Urwałem, bo w końcu znalazłem jego akta. – Chodź tutaj. Znalazłem. Prawa strona, całkowicie z przodu, obok tego okna z kratami. Właściwie, po co te kraty są?
- Dla bezpieczeństwa, czy jakoś tak. Żeby nikt nie uciekł z aktami.  Nikt, czytaj my. – Charles znalazł się obok mnie i niemal wyrwał mi dokumenty z ręki. – Akt urodzenia, książeczka zdrowia, jakieś daty zapisane... Mało tego, w innych teczkach było więcej.
Pokręciłem głową i wyjąłem akt urodzenia. To, co sfotografował mój przyjaciel się zgadzało. Jedynie pozostawało dowiedzieć się, dlaczego go oddali. I za cel wyznaczyłem sobie, żeby z nami mieszkał. Nie mógł pozostać tutaj ani minuty dłużej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz