Charles
Od zawsze nie lubiłem bajek. Jasne, czasem oglądałem, żeby ujść za normalnego dzieciaka, a nie jakiegoś odmieńca. Jednak nie przypadały mi one do gustu w większości, bo były:
a) mało racjonalne,
b) zawsze ludzie mieli swoje drugie połowy, ewentualnie kochających rodziców.
A co miałem ja? Może to zabrzmieć trochę melodramatycznie, ale w tamtej chwili (czyli jak miałem około ośmiu lat) nie miałem nic. Moi opiekunowie - tak, tak ich teraz nazywam, bo nie uznaję ich za prawdziwych rodziców - byli straszni. Ciągle się kłócili, traktowali mnie jak służącego, albo swojego psychologa, gdy chcieli pożalić się na złe życie, które aż takie złe nie było. Nie lubiłem tego, ponieważ jeżeli zmieniałem temat, to od razu mnie policzkowano i mówiono "Nie tak zachowuje się prawdziwe dziecko. Zawiedliśmy się na tobie". Więc sami rozumiecie. Albo i nie.
Jako dziesięcioletnie dziecko, poznałem Matta oraz Reginę. Zadziało się to na stołówce, zresztą pewnie tak rozpoczyna się każde fanfiction z miłosnym wątkiem - jacyś chłopacy atakują dziewczynę na stołówce, a tu nagle badabadum, wyskakuje bohater i dziewczyna, która na pewno zostanie twoją przyjaciółką! Tylko zamieńcie to sobie na wersję dla dziesięciolatków i główną bohaterkę na mnie, wtedy będzie spoko.
Polubiłem tę parę. Dość szybko się zaprzyjaźniliśmy, pomimo różnych zainteresowań. Tak mijały nam lata, Matt zdobył dziewczynę, a potem...
A potem, potem gdzieś w styczniu, oddano mnie.
Tak, może wydawać się wam to mało realne, ale dla mnie takie nie było. Nie wyobrażałem sobie tamtego dnia aż tak dziwnego i denerwującego. Zapowiadało się bardzo dobrze, a skończyło bardzo źle. Znowu znalazłem się w domu dziecka, a przyzwyczaić się nie umiałem. Wyjaśnieniem, dlaczego mnie oddali, był fakt, że przeze mnie kłócili się częściej, mieli problemy przez to, że musieli mnie utrzymywać. Zrozumiałem to tak, że po prostu znudziło im się bycie rodzicami, więc starałem się to przyjąć bez emocji. Jednak w środku, wszystko krzyczało, że to niesprawiedliwe. A z drugiej strony mi ulżyło. I tak tam nie pasowałem, więc po co miałem się kisić i cierpieć jeszcze bardziej?
Wracając ze wspomnień. Czułem, że następny dzień nie zacznie się dobrze. Sharon przez cały tydzień była zdystansowana do mnie jak i do innych ludzi z naszej paczki, a w dodatku, zachowywała się jak damska wersja psa. No i w sumie, na początku, gdy szedłem w kierunku szkoły, wszystko było dobrze. Spotkałem moich przyjaciół, pośmiałem się trochę z ich głupoty, można by było pomyśleć, że to normalny dzień Charlesa Kind. Jednak, niestety. Moja nadzieja poszła w las, gdy tylko moja noga przekroczyła szkolny mur.
W sumie, nie tylko nadzieja. Znacie powiedzenie "Prawdziwych przyjaciół znajduje się w biedzie"? Pewnie każdy słyszał. Jednak, połowa z nas, lub większość, poznała prawdziwość tego powiedzenia w odwrotną stronę. Część przyjaciół straciłem, znajdując się w biedzie.
Wszyscy, ale to dosłownie wszyscy, patrzyli się na mnie. Niektórzy z ukosa, niektórzy wprost. Poczułem się jak klaun na scenie w cyrku, rozśmieszający ludzi, a w środku zupełnie inny, smutniejszy. Szkolne cheerleaderki, a na ich czele Gemma, śmiały się kpiąco. Jakbym zrobił coś głupiego, ale wtedy... nie wiedziałem co. Śmiały się na pewno ze mnie, bo z kogo innego. To mogłem przetrawić, nie pierwszy i nie ostatni raz, zrobiłem z siebie kompletnego idiotę w tej szkole. Jednak na domiar złego, gdy tylko skierowałem się do szatni, usłyszałem różne słowa, kierowane w moją stronę. Słowa, które były raniące i jeszcze bardziej rujnujące moją samoocenę.
- Patrzcie, podrzutek przyszedł - Rick, jeden z wielu ludzi należących do kółka naukowego, podszedł do mnie. - Myślisz, że nadal należysz do kółka? Nie nadajesz się, nie jesteś taki jak my. Jesteś przybłędą.
Chłopcy zaczęli skandować ostatnie wypowiedziane przez niego słowo. Nie zareagowałem, tylko podszedłem do swojej szafki i przebrałem szybko buty. Jednak to i tak nie zmieniło sytuacji, bo jakiś inny chłopak, którego imienia nie znałem, złapał mnie za koszulkę i przycisnął do ściany.
- Nie masz po co się tutaj pokazywać, jasne? Bo jak...
Zdanie przerwał mu Matt, który odrzucił go na przeciwległą ścianę. Odetchnąłem z ulgą, otrzepałem się i pociągnąłem wybawcę w stronę drzwi. Jednak on, niczym nie wzruszony, rzucił do oprawców:
- Jeszcze jeden taki wyskok, a naprawdę, nie ręczę za siebie.
Rick spojrzał na niego z uniesioną brwią i jakby nie biorąc jego słów na serio, zaśmiał się i splunął mi na buty. Pokręciłem głową, pociągnąłem czarnowłosego za rękaw, mając nadzieję, że teraz przynajmniej mnie posłucha. I to zrobił. Jednak, gdy wychodziliśmy, ktoś rzucił komentarz:
- Nie dość, że podrzutek, to jeszcze gej!
W tym momencie, Matt się odwrócił i z szybkością błyskawicy wymierzył cios prosto w podbródek najbliżej stojącego gościa, który (tak przynajmniej się wydawało) wypowiedział ostatnie zdanie. Potem, nie wiem jak, znaleźliśmy się na korytarzu.
Ucieszyłem się, gdy dotarliśmy do dziewczyn. Mogłem spokojnie pogadać, przez chwilę zapomnieć o tym, co się wydarzyło i wytrzeć w końcu te głupie buty, bo naprawdę nie mogłem znieść tego, że wyglądały tak obleśnie, ze śliną na wierzchu. Jednak nadal byłem zawiedziony, jak i zszokowany faktem, że oni wiedzieli. Skąd niby? Od moich przyjaciół na pewno nie. Chyba, że Sharon...
Jak na zawołanie, pojawiła się. Z jak zawsze, niezadowolonym wyrazem twarzy i pewnością siebie.
- Znajda pokazała się w szkole! A to zaskoczenie - cmoknęła w powietrzu. - Pewnie zastanawiasz się kto to powiedział, co? Jak chcesz, mogę ci pomóc.
Powiem tak. To zabolało jeszcze bardziej, niż komentarze tamtych gości. Miałem nadzieję, że ta dziewczyna się zmieniła. Że w stosunku do swoich przyjaciół, jest naprawdę miła, uczynna.
Niestety się zawiodłem. Ale czego mogłem się spodziewać, powiedzcie mi?
Wszyscy inni byli również tak samo zdziwieni jak ja, a chyba najbardziej Regina, która wierzyła najmocniej w jej poprawę, przynajmniej w minimalnym stopniu.
- To nie ty. Wierzę w to, że to nie ty - wydusiła blondynka.
Sharon wzruszyła ramionami. Wyglądała na całkiem obojętną.
- Jak wolisz. Wierzę, że to, w co wierzy inny człowiek, jest prawdą, chociażby w najmniejszym stopniu - uśmiechnęła się złośliwie. - Chociaż za to, w co ty wierzysz, ręczyć nie mogę.
Odeszła od nas i udała się w stronę cheerleaderek. Patrzyliśmy na nią zdziwieni, jak i lekko rozczarowani? Chyba tak mogę to określić.
- Nie martw się, Charles - powiedziała Scarlett, lekko zmieszana. - Będzie dobrze, musi być. A jeżeli nie, to... poradzimy sobie z tym. I was też to dotyczy - wskazała na Reg oraz Matta.
Przytaknęliśmy, chwilę jeszcze pogadaliśmy i każde udało się w swoją stronę, na lekcje.
Cztery godziny znosiłem obgadywanie, wyśmiewanie, rzucanie we mnie kulkami z papieru i tym podobne. Na lekcji angielskiego rozmawialiśmy o prawdziwej, bezwarunkowej miłości. Od razu podjąłem się dyskusji z nauczycielką, która była bardzo usatysfakcjonowana z powodu mojego zaangażowania. Po mojej rozmowie, wszyscy na chwilę ucichli, aż w końcu ktoś powiedział:
- Pewnie się naczytał o miłości i dlatego takie bzdury opowiada. On nie wie jak to być kochanym.
Westchnąłem głęboko, wrzuciłem niechlujnie książki do torby i najszybciej jak mogłem, wyszedłem. Nogi niosły mnie po prostu przed siebie, bez zbędnego zatrzymywania się, informowania kogokolwiek dokąd idę i kiedy wrócę.
Bo kogo to obchodzi? - pomyślałem.
Ku mojemu niezadowoleniu, gdy wyszedłem ze szkoły, zadzwonił dzwonek. Obawiając się, że ktoś może mnie zauważyć, poszedłem skrótami. Jednak, z tego zdenerwowania zapomniałem o bardzo istotnym fakcie. Mianowicie o tym, że angielski w tym dniu miałem z Mattem. Pewnie teraz sobie myślicie "Ooo, jaki to niby istotny fakt". Ale znałem tego chłopaka. Mógł za mną pójść i chcieć pogadać, czego wtedy nie chciałem. Samotność czasem jest wskazana, by nie popaść w szaleństwo, szczególnie wiedzą o tym introwertycy, którzy są zmęczeni interakcjami z ludźmi, po na przykład całym dniu w szkole.
Usiadłem na dachu starego domu, znajdującego się nieopodal szkoły. Nie wydawało mi się to inteligentne, bo budynek ledwie się trzymał, ale co tam, raz się żyje. Do podziwiania nic niestety nie miałem, a szkoda w sumie. Strasznie lubiłem patrzeć na żyjące miasto z góry, ale tym razem nie było mi dane tego oglądać. Posiedziałem sam tak gdzieś z piętnaście minut, a może i mniej - bo potem przyszła Scarlett z Mattem. Wytłumaczyli, że zabraliby jeszcze Reginę, ale podobno obiecała im, że dołączy do nas gdy tylko wyjaśni sobie coś z pewną osobą. Machnąłem ręką. Było mi to szczerze mówiąc obojętne. Nie, że byłem wredny, czy było mi źle w ich towarzystwie, po prostu chciałem posiedzieć w swoim towarzystwie, bez gadania. Zazwyczaj ludzie gadają w trudnych sytuacjach z człowiekiem, który to przechodzi, co nie? Chyba, że się mylę. Ale na szczęście, nie rozmawiali o tym, tylko milczeli wraz ze mną, wpatrując się w dal. Wtedy przypomniało mi się pewne stwierdzenie, które użyłem kiedyś przy mojej przyjaciółce, z którą łapałem pokemony. Postanowiłem również podzielić się nim z moimi aktualnymi towarzyszami, bo jakoś wydało mi się to trafne.
- Podobno jeżeli można z kimś milczeć, to można z nim zrobić wszystko.
Oboje się uśmiechnęli i przytaknęli głowami. Zamknąłem oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz