czwartek, 4 maja 2017

Rozdział 23: Naleśniki



Droga powrotna do domu nie była jakaś ciekawa. Mało rozmawialiśmy ze sobą, właściwie każdy (no oczywiście poza kierowcą) zajmował się telefonem.
Dzień po powrocie do domu, na dzień dobry powitała mnie wiadomość od Reginy, że pani Starlight organizuje próbę przed próbą generalną (śmiesznie to brzmi, co nie?) do musicalu „Heathers”. Haczyk tkwił w tym, że nie mieliśmy być tam sami, tylko z małą widownią.
Całe przedstawienie przebiegło niesamowicie – wczuwaliśmy się w nasze role tak, jakbyśmy w stu procentach stali się tymi postaciami, które graliśmy. Było kilka wpadek (najwięcej w krokach tanecznych, ale nic czego nie można by poprawić. Widownia, wyraźnie zadowolona naszym występem, wstała i zaczęła klaskać.
Gdy poszliśmy za kurtynę, zaczęliśmy szaleć. Skakaliśmy, krzyczeliśmy, piszczeliśmy – to wszystko ze szczęścia. Pani Starlight, oparta o filar, pokręciła głową z uśmiechem.
- A co to będzie, jak przyjdzie czas na występ! Rozniesiecie mi tę salę – zaśmiała się serdecznie.
Po krótkiej rozmowie, udaliśmy się do naleśnikarni. Oczywiście w drodze Charles i Matt odurzeni wstępnym sukcesem, tańczyli, wieszali się na latarniach, ale w sumie – po chwili, same zaczęłyśmy to robić. Radość przepełniała nas całkowicie, od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. W końcu mała próba z widownią przeszła (prawie) tak, jak chcieliśmy.
Napawaliśmy się ostatnimi dniami wolności opychając się naleśnikami z syropem klonowym, bitą śmietaną i najróżniejszymi dodatkami. Kelnerka, która nas obsługiwała, chyba po piątej dokładce zirytowała się, bo składaliśmy tak dużo zamówień. A może powód był inny? Kto ją tam wie. Ważne, że się najedliśmy, co nie?
Oczywiście nie zabrakło gadania jak te sprzedawczynie na pchlim targu, śmiania się i tym podobnych rzeczy. Jak to ja, ciągle myślałam o tej całej sytuacji w domku. Nie powiedziałam nikomu o moich podejrzeniach, oraz o tym, że znalazłam te zdjęcie i naszyjnik. Jasne, ufałam im, ale cholernie bałam się ich reakcji i tego, że prawdopodobnie musiałabym opowiadać o wypadku rodziców. Tak, wtedy oni nadal nie wiedzieli. Tak jakoś wyszło.
Po głębokich przemyśleniach i po dwóch godzinach jedzenia, pożegnałyśmy z Reginą resztę przyjaciół.  Musiałyśmy poćwiczyć układ dany nam przez cheerleaderki, bo zawody zbliżały się cholernie szybko, a nam wyleciało to zupełnie z głowy. Plus, chciałam jeszcze podpytać moją siostrę o tego całego Marka Kenneta. Wtedy zupełnie nie myślałam o tym, że TAK SAMO nazywa się nasz nowy nauczyciel muzyki, więc możecie mi pogratulować.
- Wiesz już z kim idziesz na bal walentynkowy? – zapytała moja przyjaciółka, rozciągając się.
Zmarszczyłam brwi.
Nie, nie zapomniałam o tym, żeby znaleźć sobie partnera. Tym razem to oni mieli nas zapraszać, a ja wtedy nie dostałam zaproszenia. A jak wiadomo – bez zaproszenia, na bal iść nie można.
- Brak zaproszenia – zaśmiałam się, wykonując jedną z figur.
Dziewczyna uniosła brew do góry, zrobiła przewrót w przód po czym wstała, znajdując się prosto przede mną. Nie wyglądała na zadowoloną, wręcz wściekłość (i aura dresa) z niej emanowała.
- Z jakiej racji?! Przecież był plan!
- Jaki znowu plan. – Skrzyżowałam ręce na piersiach, patrząc na nią wyczekująco.
Regina podrapała się po głowie, usiadła na dywanie i zaczęła mi wszystko tłumaczyć.
Okazało się, że ta cała „operacja” miała jeden cel – wyjście cudownej, zgranej piątki.
Moja przyjaciółka, ku swojej rozpaczy miała iść z Charlesem, Matt ze mną, a Sharon stwierdziła, że pójdzie sama, bo „nie potrzebuje żadnego patałacha jako swojego partnera do zabawy”. Oczywiście ja o niczym nie wiedziałam, a po co.
- Jeszcze dużo czasu do tego balu, zluzuj – mrugnęłam do niej i włączyłam na laptopie piosenkę „Timber” Ke$hy.
***
Matt
Powrót do szkoły z lekko różowymi włosami (TAK, NIE BYŁO ŁATWO TEGO ZMYĆ) był tragiczny. Nie żebym miał coś przeciwko, w sumie śmiesznie wyglądałem.
Bardziej przejmowałem się reakcją historyczki (raczej histeryczki) na moją dość fantazyjną fryzurę. Opinią innych – nie. Bo co jak co, tylko nauczyciel może mnie posłać do dyrektora. Chyba, że by chodziło o coś zupełnie innego, niż mój wygląd.
Usiadłem pod klasą, dziesięć minut przez rozpoczęciem lekcji. Pierwsza była chemia, która w sumie stała się moim ulubionym przedmiotem. Nie trzeba było się wykuć wszystkiego na pamięć, wystarczyło myśleć (oraz postępować) logicznie. No i te wszystkie żarty „chechemiczne”. Cudowne po prostu. Nie żebym kiedykolwiek używał, co to, to nie!
Spojrzałem na ekran telefonu. Akurat przyszło powiadomienie z „Mystic Messengera”, że mam nowy chatroom. Oczywiście musiałem (a raczej naprawdę chciałem) w nim uczestniczyć, taka szansa przed lekcją, trafiała się raz na tysiąc lat świetlnych. Polubiłem takie gry przez Charlesa, który przeszedł już wszystkie ścieżki oraz sekrety. Dokupywał specjalne „doładowania”, przez które szybciej je skończył. Pożyczałem mu na to pieniądze z moich oszczędności, które uzbierałem grając na pchlim targu w Seattle. Lubiłem pomagać przyjaciołom, bo oni byli najważniejszą częścią mojego życia, wraz z rodziną, grą w spektaklach, na gitarze, jak i w „Screaming Sturgeons”. Pomimo mojego „silnego” charakteru (który aż taki silny nie był, przynajmniej ja tak sądziłem) często smucił mnie fakt, że mam aż tak wiele zainteresowań. A do złożenia papierów na jakąś dobrą uczelnię dużo czasu nie zostało. Chciałem cholernie studiować z przyjaciółmi, ale jednocześnie... korciło mnie, by pójść na jakąś uczelnię sportową, dostać się do NBA. Uwielbiałem oglądać ich mecze, zawsze to było niesamowicie ekscytujące.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz